Usłyszał za sobą stukot obcasów na mokrym bruku. Nie oznaczało to nic dobrego. Któż miałby go śledzić, tak późno w nocy, w tej ohydnej, śmierdzącej uliczce obskurnej dzielnicy portowej. I to właśnie teraz, gdy zrobił interes swojego życia i zamierzał zniknąć z łupem raz na zawsze z tego okropnego, nieszczęsnego miasta, tego cuchnącego ropnia pełnego ludzkiego robactwa. A może to jednak policja? Zadrżał na tę myśl. Krople zimnego potu spływały mu po twarzy. Czuł, że zaraz otrzyma nakaz zatrzymania się. Zziajany rzucił wzrokiem za siebie. Z granatowej, głębokiej ciemności wyłonił się siny blask wąskiego przejścia. Błyskawicznie skręcił w prawo i rozpłynął się między budynkami. Blaszany huk przewróconego śmietnika nie zdołał przytłumić łomotu serca. Powiało smrodem mułu i rozkładających się odpadów, gdzieś w dali skowyczał pies. Odgłosy kroków stawały się coraz głośniejsze. Zobaczył, jak ciemna, zgarbiona sylwetka skręca na rogu ulicy. Oczy jego zaczęły gorączkowo rozglądać się w nocnych ciemnościach w poszukiwaniu wyjścia. Czy to już koniec, czy cały wysiłek i wszelkie przygotowania były na marne? Przytulił się plecami mocno do chłodnej, wilgotnej ściany i błagał, aby tamten go nie zauważył, gdy nagle posłyszał obok siebie w nocnym szumie wiatru delikatne skrzypnięcie drzwi. Ruszył powoli w kierunku odgłosu, nadal przyciśnięty do ściany. Wyciągniętą lewą ręką wymacał surowe drewno i zimny metal klamki...